46
grudzień 2020 – styczeń 2021
uciane Nida. Do pomostu podpływa
niewielka łódź żaglowa – na Mazu-
rach już się takich nie widuje. Ale
choć nie ma wysokich burt, lśniących okuć i koła
sterowego, właśnie ona budzi na kei największe
zainteresowanie. Mimo wieku, jest w dosko-
nałym stanie. Odbieram cumę i nawiązuję roz-
mowę – tak poznałem pana Antoniego Molitora,
emerytowanego górnika z Jastrzębia Zdroju i ar-
matora jachtu „Kaczorek”. Oto jego opowieść.
***
Na budowę zdecydowałem się w 1974 roku.
Brałem pod uwagę projekty Mieczysława Plu-
cińskiego czy Stefana Workerta, ostatecznie
wybór padł na łódź typu kaczorek (to także
nazwa własna mojego egzemplarza). W owych
czasach, wraz z zakupem planów uzyskiwa-
ło się swego rodzaju przydział na materiały.
Bo w sklepach były pustki, wszystko trzeba
było zdobywać lub kupować przy pomocy
znajomych, niekiedy stać w długich kolej-
kach lub zapisywać się na listy oczekujących.
Jeździłem więc moim trabantem z przyczepą
do Warszawy po kolejne materiały. Budowa
postępowała powoli. Jacht powstawał w typo-
wym osiedlowym garażu, więc trabant musiał
stać na zewnątrz. Żona trochę kręciła nosem,
bo się bała, że lakier mu wyblaknie.
Kaczorek miał dobrze opracowane plany. Sza-
blony przenosiłem na arkusze sklejki i można
było wycinać. Łódź ma 4,4 metra długości (4,1
metra w linii wodnej), 1,7 metra szerokości, za-
nurzenie bez miecza to zaledwie 20 centymetrów.
Powierzchnia żagli: 9,5 metra kw. W latach 70. ta
jednostka nie uchodziła za mikrusa. Dziś, oczy-
wiście, już same jej wymiary budzą zaciekawie-
nie. Jednak dla mnie i mojego psa jest w sam raz.
Kiedyś pływałem na nashu. Co ja się na nim na-
biegałem... Na mojej łodzi, gdy siedzę w kabinie,
wszystko mam pod ręką bez wstawania, nawet
gotowanie nie jest uciążliwe. Mam zaledwie 1,61
metra wzrostu, ważę 55 kilogramów – ta łódka jest
dla mnie idealna.
Żona do budowy odnosiła się sceptycznie,
ale nie mówiła „nie”. Kiedy jacht powstał, za-
brałem ją na Mazury. Był rok 1976. Wystarto-
waliśmy z Węgorzewa. Niestety, już po dwóch,
trzech dniach żona miała dość. Trochę się po-
obijała, wyszły jej siniaki, w końcu wysiadła
i postanowiła wynajmować domki kempingo-
we na trasie mojego rejsu. W końcu uznała, że to
jednak nie ma sensu – na Mazury razem już nie
pojechaliśmy. Muszę przyznać, że nie czułem
się skrzywdzony takim obrotem sprawy. Z sy-
nem było podobnie. Żeglował na moim jachcie
tylko raz, a później wybrał piłkę nożną.
Mój „Kaczorek” ma mnóstwo zalet. Można
go zwodować samodzielnie, bo jest lekki. Przy-
gotowanie do rejsu trwa dzień, bo łódź trzeba
położyć na burtę, by przykręcić płyty balasto-
we, a później jeszcze otaklować. Na Mazurach
zawsze jestem w czerwcu, przed wakacjami.
Później pod koniec sierpnia i we wrześniu, kie-
dy uczniowie wracają do szkoły. Kiedyś bywa-
łem także w lipcu, ale wtedy zwykle słabo wie-
je, więc zrezygnowałem z tego terminu. Żegluję
spokojnie, nigdy się nie spieszę. Gdy startowa-
łem w Węgorzewie, płynąłem do miejscowości
Ruciane Nida, a później jechałem autobusem
na północ po trabanta i przyczepę. Po latach ten
plan uległ zmianom, ponieważ po likwidacji
wielu połączeń autobusowych podróż do Węgo-
rzewa zajmowała mi nawet osiem godzin. Tak-
sówkarz oferował kurs za 300 zł, a to połowa
budżetu mojego rejsu. W ostatnich latach rejsy
zaczynam na Tałtach i żegluję na południe,
między innymi po to, by ominąć kanały. Za-
wsze pokonywałem je samodzielnie, na silniku
lub wiosłując. Gdy startowałem rano, późnym
popołudniem byłem po drugiej stronie. Wielu
żeglarzy oferowało mi holowanie, ale zwykle
dziękowałem, bo przecież nigdzie się nie spie-
szyłem. Raz się zgodziłem. W kanale był spory
ruch. Wielkie motorówki nie zwalniały, więc
fale były tak duże, że moja łódź skakała po nich
jak korek. Bałem się, że wyląduje na brzegu – to
był ostatni raz.
Na Mazury jeżdżę dla kontaktu z przyrodą.
Nie interesuje mnie gwarne życie portów, to
nie mój świat. W ostatnich latach coraz trud-
niej o ciche miejsca, ale mam kilka swoich se-
kretnych kryjówek. Na szlaku mam też wielu
znajomych, głównie bosmanów z ulubionych
portów – zwykle witają mnie, jak starego
kumpla i często zwalniają z opłat. Na szlaku
kieruję się tam, gdzie wiatr niesie. Nigdy też
nie żegluję, gdy siła wiatru przekracza cztery
stopnie w skali Beauforta – na tak niewielkim
jachcie byłoby to dla mnie zbyt niebezpiecz-
ne. Posiłki przygotowuję samodzielnie, bo
teraz bez problemu można kupić niezbędne
produkty. Ale kiedy tak żegluję i żegluję, to
w końcu nabieram ochoty na porządny obiad
– od lat spożywam go w Popielnie.
W przyszłym roku „Kaczorek” będzie mieć
dopiero 45 lat. Wciąż jest w bardzo dobrym
stanie. Niedawno musiałem pomalować kabi-
nę, bo ze sklejki o grubości pięciu minimetrów,
po wielu szlifowaniach zostały chyba ze trzy.
Mam jeszcze oryginalne kadmowane ściąga-
cze. Prawie całe cynkowane olinowanie także
pochodzi z lat 70. Ostatnio musiałem jedynie
wymieć wantę. W czasie wiosennej pandemii
wyszlifowałem wnętrze od dziobu do śródo-
kręcia i położyłem nowy lakier. Łódź wygląda
dokładnie tak, jak przed kilkoma dekadami.
Dołożyłem jedynie panel słoneczny, który kilka
lat temu ufundowali mi koledzy z klubu PTTK
Pszczyna – nie ładowałem baterii telefonu, a oni
się skarżyli, że nie mogą się dodzwonić. Za kon-
taktem ze światem nie tęskniłem, ale w końcu,
ze względu na wiek, uległem. W listopadzie
skończyłem 74 lata, więc rodzina coraz bardziej
się o mnie martwi. Ale nie zamierzam odpusz-
czać – żegluję, dbam o kondycję i codziennie
uzupełniam zapiski w żeglarskim pamiętniku.
Martwię się tylko o to, kto przejmie po mnie
łódź, gdy już zejdę na ląd.
Wysłuchał Marek Słodownik
Antoni Molitor i jego mazurska łupinka.
Prawie pół wieku na jednej łódce
Mazury 2020. Antoni Molitor, samotny żeglarz na jachcie „Kaczorek”.
Fot. Marek Słodownik