80. URODZINY BRACI EJSMONTÓW historia
33
www.wiatr.pl
Czarnym”, „Henryku Rutkowskim” i „Gene-
rale Zaruskim”. Równocześnie pracowali za-
robkowo jako bileterzy na dworcu kolejowym
w rodzinnym mieście. Sprzedawali bilety i że-
glowali po morzu. Jak to możliwe? Ponoć gdy
jeden pływał, drugi w tym czasie pracował za
siebie i za brata – byli przecież tak do siebie
podobni.
W 1959 roku Mietek i Piotr mieli już po 19
lat i kilka rejsów morskich na koncie. W gło-
wach rodziły im się śmiałe pomysły, by po-
płynąć dalej. Wtedy też powstał zuchwały
plan rejsu dookoła świata. Na początek sta-
rali się zorganizować samodzielną wyprawę,
choćby na Bałtyk. Ale na drodze wyrastały
przeszkody: przepisy, ograniczenia, zakazy
i nakazy – zwykła szara komunistyczna rze-
czywistość. Ejsmontowie łatwo się jednak nie
poddawali. Pisali listy. Odwiedzali różne in-
stytucje. W odpowiedzi często słyszeli, że są
za młodzi.
Pod koniec sierpnia 1959 roku, zdetermi-
nowani zapakowali worki i wyruszyli do
Szczecina, gdzie w sobie tylko wiadomy
sposób pożyczyli „Powiew”, sześciometro-
wą mieczówkę, którą wypłynęli na podbój
Bałtyku. Do dziś nie wiadomo, w jaki spo-
sób ominęli patrole morskie. Później sami
przyznali, że nie było to zbyt rozważne. Ale
przecież tak bardzo chcieli żeglować. W ru-
bryce „Cel wyprawy” napisali: „Rejs prób-
ny przed wyprawą przez Atlantyk”. Wyszli
w morze mimo ostrzeżenia sztormowego.
Później tak opisywali to, co przeżyli: „Pły-
nęliśmy pod wiatr na mocno zrefowanym
foku i grocie. Płynęliśmy jak upiór bez świa-
teł. Bałtyk się srożył. Dmuchało z siłą 6, 7
stopni. Co pół godziny wylewaliśmy z jach-
tu około 30 wiader wody. Trzymaliśmy kurs
na północ, planując dotarcie do Kopenhagi.
Piekielny szkwał chciał koniecznie wywró-
cić naszą jolkę”.
Mimo dużej fali, sporego wiatru i groźnych
szkwałów, dotarli do Rønne na Bornholmie.
Na miejscu wzbudzili zdziwienie i podziw,
że taką łupinką ośmielili się pokonać Bałtyk
jesienną burzliwą nocą. Wprawili też w po-
płoch pracowników konsulatu PRL. Bo wła-
śnie do nich zgłosili się po żywność. Zapew-
niali przy tym, że nie chcą żadnego azylu,
a po skończonym rejsie na pewno powrócą do
kraju. Przedstawiciele duńskich władz odsta-
wili ich do polskiej ambasady w Kopenhadze,
skąd zostali deportowani do kraju i na kilka
miesięcy trafili do więzienia w Goleniowie.
Oskarżono ich o nielegalne przekroczenie
granicy i uprowadzenie jachtu. Na proces
czekali w osobnych celach. Prokurator żądał
dla bliźniaków po pięć lat więzienia. Obrońca
z kolei prosił o umorzenie sprawy, powołując
się na znikomą społeczną szkodliwość czynu.
Bracia budzili sympatię – nawet ówczesny
sekretarz ambasady PRL w Kopenhadze
napisał list do obrońcy: „Co do Ejsmontów,
podzielam pogląd, że tym chłopcom trzeba
pomóc. To są fanatycy morza, którzy na tej
skorupie chcieli płynąć przez Atlantyk. Pod-
kreślali wielokrotnie, że nie chcą azylu, a tyl-
ko prowiantu na dalszą drogę”.
Adwokat w swej mowie mówił o wyczynie
sportowym, szlachetnych pobudkach, który-
mi się kierowali w swej chęci poznania świa-
ta, a także o miłości, czy wręcz o namiętno-
ści do żeglarstwa. Te słowa sprawiły, że sąd
umorzył dochodzenie i zwrócił chłopcom
wolność, razem z prawami żeglarskimi. Nie-
stety, ówczesny PZŻ zaraz im te odzyskane
uprawnienia ponownie zabrał... Czekała ich
teraz służba wojskowa. Cieszyli się, gdyż
otrzymali przydział do Marynarki Wojennej,
co oznaczało, że znów będą na morzu.
Henryk Jaskuła: Znałem ich obu. Po raz
pierwszy zobaczyłem Ejsmontów w jadalni
ośrodka LOK w Jastarni latem 1962 roku.
Byłem tam na pierwszym kursie żeglarskim
na stopień sternika jachtowego. Bracia, po-
dobni do siebie jak dwie krople wody, poja-
wili się w mundurach „marwoju”, z jedną
belką na ramieniu. Wyglądali na bardzo
zadowolonych z życia. Już wtedy otoczeni
byli legendą. Opowiadano o tym, jak wyszli
na Bałtyk bez odprawy granicznej i dotarli
na Bornholm. Po prostu popłynęli z Zalewu
Szczecińskiego w biały dzień. Strażnicy za-
pewne grali wtedy w karty. Mietek i Piotr
wzięli na drogę bochenek chleba, dwie kon-
serwy i trochę wody.
Kopenhaga, rok 1967. Bracia Ejsmontowie na jachcie „John I”.
Kompas na „Wielkopolsce” czasem wymagał naprawy.
Fot. Henryk Jaskuła