Wrzesień - Październik 2020

**W numerze:** **SAR RATUJE MIENIE ODPŁATNIE** Jak działają nowe przepisy **ŻAGLOWIEC „KAPITAN BORCHARDT”** Pierwsza dekada pod polską banderą **80. ROCZNICA URODZIN BRACI EJSMONTÓW** Marzyciele, uciekinierzy i wolni żeglarze **MIECZÓWKĄ NA MORZE** Jacht 2020 w rejsie wzdłuż polskiego wybrzeża **IZBA POLSKIE JACHTY WKROCZYŁA NA RYNEK TARGÓW** Czy teraz pójdzie za ciosem? **BIAŁE STREFY W POLSKIM ŻEGLARSTWIE** Oswajanie pandemii w sporcie i biznesie **TES 246 VERSUS** Mały cruiser z charakterem

80. URODZINY BRACI EJSMONTÓW historia

35

www.wiatr.pl

to Cherbourg, Plymouth, porty hiszpańskie,

portugalskie i wreszcie Wyspy Kanaryjskie,

gdzie czekali aż do października na lepsze wa-

runki do pokonania Atlantyku. Rejs relacjono-

wało radio Wolna Europa, do którego bracia

wysyłali listy z kolejnych portów. „Bardzo

dziękujemy za życzenia pomyślnych wiatrów

na Atlantyku i mamy nadzieję, że Bóg i Nep-

tun będą nam łaskawi” – pisali.

Na oceaniczną trasę pasatową wyruszyli 20

października. Rejs na karaibską wyspę Anti-

gua trwał 34 dni, pokonali 2800 mil. „John II”,

maleństwo bez silnika, był tamtego roku naj-

mniejszym jachtem, który przepłynął Atlan-

tyk. W drodze do Ameryki zaliczyli trzydnio-

wy sztorm w rejonie Kuby. Stracili prowiant.

Aż wreszcie 24 grudnia 1968 roku dotarli do

Miami na Florydzie.

Przybycie Ejsmontów do USA było sporym

wydarzeniem. Bracia spotkali się z senatorem

Edwardem Kennedym, przyjęli zaproszenie

do kongresu, gdzie właśnie witano astro-

nautów z misji „Apollo-8”, złożyli wiązankę

biało-czerwonych kwiatów na grobie zamor-

dowanego Kennedy’ego, gościli w domach

polskich rodzin w Waszyngtonie, Nowym

Jorku i Chicago, a ich „John II” trafił do mu-

zeum w mieście Częstochowa pod Filadelfią.

„Ejsmontowie to potężny kapitał działający

na wyobraźnię młodych pokoleń na obczyź-

nie” – mówił Henryk Wyszyński, ówczesny

dyrektor Polsko-Amerykańskiego Komitetu

Emigracyjnego.

Sukces podróży przez Atlantyk sprawił, że

bracia wrócili do realizacji największego ma-

rzenia – opłynięcia kuli ziemskiej. Zaczęli

zbierać fundusze na nowy jacht. Pomogła im

mieszkająca w Detroit ciotka Emilia Markie-

wicz-Marks. Dzięki niej Ejsmontom udało się

wyposażyć jacht nazwany „Polonia”. Ich tra-

sa miała prowadzić na wschód: przez Wyspy

Kanaryjskie, Kapsztad w RPA, Australię, Pa-

cyfik i wokół Hornu. Pierwsze 3360 mil z No-

wego Jorku do Las Palmas pokonali w 31 dni

i 12 godzin, właściwie bez większych przygód.

Przez północny i środkowy Atlantyk „Polo-

nia” płynęła ze średnią prędkością 110 mil na

dobę. Po tygodniowej przerwie, drobnych re-

montach i uzupełnieniu prowiantu, wyruszyli

z Las Palmas w stronę południowej Afryki.

Niestety, tym razem ocean okazał się mniej

łaskawy. Potężna sztormowa fala uszkodziła

jacht. Większość prowiantu zamokła, więc

musieli zmienić plany. Zamiast wokół Afryki,

popłynęli w stronę Brazylii. W Rio de Janeiro

wylądowali bez pieniędzy, a naprawa jachtu

zajęła im dwa miesiące. O wyprawie bliźnia-

ków zrobiło się głośno w argentyńskich me-

diach. Specjalne audycje przygotowało radio

Wolna Europa. Rejsem ekscytowała się Polo-

nia w obu Amerykach. Być może dlatego, za-

miast czekać na sprzyjającą pogodę na lądzie

(by minął okres huraganów i otworzyła się

droga w stronę Australii), bracia postanowili

opłynąć Horn. W ostatnim liście do domu pi-

sali: „Kochani rodzice – już za tydzień opusz-

czamy Buenos Aires. Akurat w święta Bożego

Narodzenia będziemy pośród lodów południa

na przylądku Horn. Jest to najlepszy czas na

takie przejście. Przygotowujemy się do tego

bardzo solidnie i bardzo poważnie”.

W Buenos Aires dosiadł się do nich Wojtek

Dąbrowski (miał im towarzyszyć tylko do

chilijskiego portu Punta Arenas w Cieśninie

Magellana). Wyruszyli w listopadzie 1969

roku. Planowali atak na Horn, którego nikt

wcześniej nie opłynął tak niewielką łódką. „To

byłby rekord świata, gdyby tak małym jachtem

udało się pokonać to przejście” – komentowa-

no w polonijnej prasie. Jacht był rzeczywiście

nieduży: niespełna siedem metrów długości,

dwa metry szerokości – po prostu łupinka. Nie

wiadomo, czy w ogóle nadawał się do takiej

wyprawy. Była to, co prawda, typowa morska

jednostka zbudowana z nowoczesnych jak na

owe czasy materiałów, ale jak pisał kapitan

„Otago” Zdzisław Pieńkawa – najsłabszą stro-

ną wyprawy był właśnie jacht, przeznaczony

raczej do żeglugi po osłoniętych wodach. Nie

mógł się przeciwstawić rozszalałym wodom

południa. Co prawda, wyposażenie nawiga-

cyjne, ratunkowe i sygnalizacyjne „Polonii”

odpowiadało ówczesnym przepisom mor-

skim, jednak Ejsmontowie zamierzali opłynąć

najniebezpieczniejszy z przylądków, obszar

nieustannie przesuwających się niżów, gdzie

przez większą część roku wieją silne wiatry,

a pędzące masy wody wypiętrzają się i tworzą

olbrzymie fale. Bliźniacy i Wojtek Dąbrowski

nie dotarli nawet w rejon Cieśniny Magellana.

Zaginęli na Atlantyku – gdzieś między Puerto

Deseado a Rio Gallegos w argentyńskiej pro-

wincji Santa Cruz.

Henryk Jaskuła: W 1973 roku spotkałem

w Buenos Aires ludzi, którzy znali braci

Ejsmontów. Znali również rodzinę Wojtka

Dąbrowskiego, urodzonego w Anglii, który

wypłynął z nimi w ostatni rejs z zamiarem do-

tarcia do Punta Arenas na zachodzie Cieśniny

Magellana. Rodzice Wojtka zaopatrzyli jacht

„Polonia” w radiostację. Odradzano mi wizy-

tę u nich. Matka Wojtka była na granicy obłę-

du, nie wierząc, że jej syn mógł zginąć. Przed

moim rejsem dookoła świata siostra Mietka

i Piotra była u mnie w Gdyni na „Darze Prze-

myśla”. Przyniosła małe pudełko z wieńcem

i poprosiła, bym wrzucił go do oceanu gdzieś

tam, gdzie bliźniacy mogli zginąć. Była wtedy

dziesiąta rocznica zaginięcia jachtu „Polo-

nia”. Będąc na południowym Atlantyku, wrzu-

ciłem wieniec do morza i opuściłem banderę

do połowy masztu. Całe popołudnie tego dnia

było smutne, pełne wspomnień i zadumy. Tak

bardzo było ich żal. Po latach ciągle ich wi-

dzę, wciąż ich wspominam i myślę, że byli to

najlepsi polscy żeglarze, z rodzaju tych, któ-

rym nie chodzi o sławę, ale o radość i szczę-

ście związane z życiem na morzu.

W czasach PRL o istnieniu wolnych żegla-

rzy z Węgorzewa wiedzieli jedynie rodzina,

przyjaciele i niewielka grupa osób związanych

ze środowiskiem żeglarskim. Co prawda, w ro-

dzinnym mieście braci już w latach 70. zaczęto

organizować regaty poświęcone ich pamięci,

ale ze względu na cenzurę nazywano je Rega-

tami Babiego Lata. Po 1989 roku mama Mietka

i Piotra doczekała chwili, gdy jej synów przesta-

no uważać za zdrajców ojczyzny i jedną z ulic

w Węgorzewie nazwano ich imieniem.

Katarzyna Skorska

Wspomnienia Henryka Jaskuły pochodzą z listu,

który kapitan nadesłał do redakcji magazynu

„Wiatr” w listopadzie 2014 roku.

…także Mietek Ejsmont.

Fot. Henryk Jaskuła (2)

Rok 1964. Wszyscy chcieli wtedy pływać na „Wielkopolsce”…

Made with Publuu - flipbook maker